Zambia doświadczyła w mijającym roku najgorszej od czterdziestu lat suszy, przez nią w kraju nie ma żywności , wody; prądu; zamożniejsi używają generatorów, a biedni, czyli większość, palą węgiel drzewny.
W Zambii październik to początek tak zwanego sezonu chudego, który trzeba przeżyć dzięki zgromadzonym w czasie zbiorów zapasom. Ale w tym roku nikt ich nie zrobił, bo nie miał z czego. Niczego nie zebrano z pól, a najbliższe zbiory będą dopiero w kwietniu. Nie wiadomo, jakie, bo jeśli znów nie spadną deszcze, nic nie urośnie i ludzie zaczną umierać z głodu. Już normą w zambijskich rodzinach stał się jeden, niewielki posiłek dziennie, oszczędzany głównie dla dzieci. Teoretycznie deszcze powinny przyjść do tej części Afryki za dwa, trzy tygodnie. Jednak co najmniej od dziesięciu lat pora deszczowa się spóźnia. Zamiast w listopadzie, deszcze pojawiają się pod koniec grudnia lub w styczniu, lub wcale, jak w minionym sezonie.
Miliony cierpią z głodu
Szacunki agencji ONZ do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) pokazują, że z powodu suszy cierpi obecnie 9,8 mln ludzi, czyli prawie połowa populacji, a 5,8 mln Zambijczyków (33 proc. populacji) doświadczy głodu w tym chudym okresie, z czego w beznadziejnie ciężkiej sytuacji znajdzie się 236 tys. osób. Tę beznadziejną sytuację FAO opisuje jako „fazę IV”, w praktyce oznacza ona wysokie prawdopodobieństwo śmierci głodowej.
Problem z żywnością widać nawet w wielkich centrach handlowych, których Lusaka ma najwięcej w całej południowej Afryce. W mniejszych miejscowościach i w wioskach brakuje kukurydzy, która jest podstawą kuchni zambijskiej, nie ma ryżu, warzyw. Te pojawiają się w stolicy głównie w postaci mrożonej, najczęściej wyprodukowane przez polskiego potentata tej branży.
Wyschły źródła wody
W kraju nie ma paszy, ani nawet siana dla zwierząt. Hodowcy nie mają gdzie wypasać zwierząt, bo trawę dawno wypaliło słońce. Nie mają ich czym poić, bo wyschły źródła wody. Wielu z nich wyprzedaje za bezcen swoje zwierzęta, bo nie chcą widzieć ich śmierci głodowej.
Nie ma prądu
W hydroelektrowni wodnej na jeziorze Kariba pracuje już tylko jedna turbina z sześciu zainstalowanych. Poziom wody jest najniższy w historii jej istnienia, czyli od 1959 r. Dotychczas dostarczała Zambii 80 proc. potrzebnej jej energii elektrycznej, teraz wytwarza mniej niż 10 proc. normalnej produkcji. Prąd jest racjonowany; w stolicy pojawia się na godzinę, czasami dwie w ciągu doby, a najczęściej wcale. Poza Lusaką prądu zwykle nie ma przez kilka dni z rzędu. Szpitale, hotele i większe firmy produkują go sami. Wielkie generatory zasilane dieslem pracują 24 godziny na dobę.
Rząd Zambii zachęca ludzi i przedsiębiorstwa do korzystania z energii słonecznej. Ale większości społeczeństwa nie stać na takie drogie urządzenia, nie stać ich też na generatory ani na paliwo, które trzeba niemal non stop do nich dolewać. A litr diesla kosztuje teraz 1,25 dolara i czasami trzeba spalić pół zbiornika, aby znaleźć stację, która akurat ma go w ofercie. Dlatego w Lusace i w całej Zambii czuć i widać dym z palonego węgla drzewnego.
Kawa na wodzie znad ogniska
Na kawę w Choma, która leży pomiędzy Lusaką a Wodospadami Wiktorii, czeka się godzinę, bo kuchnia została przeniesiona na zewnątrz, a woda długo się gotuje w wielkim kotle zawieszonym nad ogniskiem. Generator nie wytrzymał dziesięciodniowej pracy bez żadnej przerwy. Miejscowa młodzież jest zawiedziona, bo było to jedyne pewne miejsce, gdzie przy szklance wody, czy filiżance kawy mogli podładować swoje telefony komórkowe. Ale na kryzysie korzystają ich bardziej przedsiębiorczy koledzy, którzy oferują ładowanie za kilka kwaczy; to jeden z najnowszych pomysłów na biznes w Zambii.
Źródło: PAP