Viral, który zjadł jadłodajnię. Gdy popularność zabija lokalny klimat...

Jedno wideo, setki nowych klientów i… zamknięty lokal. Historia żoliborskiej jadłodajni Pani Marii pokazuje, że internetowa sława potrafi być mieczem obosiecznym. Czy pogoń za trendami nie niszczy przypadkiem tego, co w gastronomii najcenniejsze – autentyczności i spokoju codziennej pracy?
Żyjemy w czasach, w których jeden filmik na YouTubie potrafi wywindować lokal do rangi „miejsca kultowego” w ciągu zaledwie kilku dni. Przyzwyczailiśmy się już do historii o restauracjach czy sklepikach, które – dzięki pochlebnym opiniom znanych influencerów – nagle przeżywają prawdziwe oblężenie. Ale co dzieje się później? Czy nagła sława zawsze wychodzi takim miejscom na dobre? Przykład żoliborskiej jadłodajni Pani Marii, zwanej pieszczotliwie „Misią” przez stałych bywalców, pokazuje, że niekoniecznie.
Znany 29-letni Youtuber Szymon Nyczke („Książulo”) odwiedził ten skromny lokal w Urzędzie Dzielnicy Żoliborz w ubiegłym roku i nie mógł się nachwalić jakości serwowanych tam posiłków. Efekt? Lawina popularności, za którą nierzadko idzie w parze tłum turystów oraz jednorazowych, ciekawskich gości. W pierwszej chwili taki sukces brzmi jak spełnienie marzeń każdego właściciela restauracji. Zwłaszcza jeśli chodzi o biznes istniejący przez niemal 30 lat w cieniu gastronomicznych gigantów, dla którego każda wzmianka w Internecie może otworzyć drzwi do świata „wielkiego rynku”. Jednak rzeczywistość bywa surowa i właśnie tak stało się w tym przypadku.
Okazało się bowiem, że Pani Maria zwyczajnie nie jest w stanie przyjąć dziesiątek nowych gości naraz. Kulisy problematycznej historii zdradziła w rozmowie z portalem Raport Warszawski. Przed pojawieniem się "Książula" prowadziła działalność o niewielkiej skali, znaną głównie urzędnikom magistratu i lokalnej społeczności. W wielkich sieciach wszystko da się ustandaryzować, przyspieszyć produkcję czy dostarczyć tysiące porcji, rodzinna jadłodajnia tego nie zrobi bez utraty autentycznego charakteru.
Dodatkowo, w czasach internetowych – a więc szybkich, dynamicznych i w dużej mierze impulsywnych – niemal zapomnieliśmy, że każda działalność ma swoją wydolność. O ile korporacyjne fast foody radzą sobie z dowolnym wzrostem zamówień, bo stoją za nimi ogromne pieniądze i armia pracowników, o tyle malutki biznes zwyczajnie nie jest przygotowany na falę masowej sławy. Z jednej strony – rozumiemy chęć wykorzystania rosnącego popytu. Z drugiej – nie każdy chce lub potrafi przechodzić błyskawiczną transformację w nowoczesny kombinat gastronomiczny.
Zamiast skorzystać z „daru” w postaci rozgłosu, Pani Maria postanowiła swój lokal zamknąć. Jego działalność dobiegnie końca w maju. Wielu osobom wydaje się to absurdem: „Przecież klienci to zysk, co w tym złego?” – zapytają. A no to, że prowadzenie biznesu nie polega wyłącznie na przyjmowaniu pieniędzy. To codzienna praca, odpowiedzialność, konieczność dbania o jakość i atmosferę. Jeśli dla właścicielki radość z gotowania zmieniła się w stres i wypalenie, a legendarnie pyszne posiłki stały się rutyną i linią produkcyjną, to trudno się dziwić, że zdecydowała się zamknąć ten rozdział.
Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane
Ten przykład pokazuje, że świat influencerów i mediów społecznościowych nie zawsze jest błogosławieństwem. Nierzadko bywa przekleństwem, które wymusza na malutkich firmach dostosowanie się do huraganowego napływu klientów – klientów, którzy często wpadną raz, bo „jest hype”, a potem znikną, pędząc za kolejnym trendem. Te krótkotrwałe zachłyśnięcia się popularnością mogą prowadzić do długofalowych konsekwencji: braku stabilnego dochodu, zmęczenia pracowników, a w końcu – rezygnacji z dalszego prowadzenia interesu.
W społeczeństwie wolnorynkowym lubimy czytać historie o skromnych biznesach, które wyrastają na wielkie przedsięwzięcia. Ale nie każdy do tego dąży. Niektórym wystarcza, że mają wierne grono miejscowych, że mogą pracować w małym, kameralnym rytmie i czerpać z tego autentyczną satysfakcję. Dlatego warto zadać sobie pytanie: czy nasz bezmyślny pęd za viralem i nadmierna konsumpcja „modnych” miejsc nie niszczy lokalnego kolorytu i nie wypiera tego, co czyni gastronomię tak wyjątkową – pasji i indywidualnego podejścia do gościa?
Może warto zastanowić się, czy ochoczo nagłaśniając wszystko, co ma w sobie choćby zalążek wyjątkowości, nie powodujemy gwałtownych zmian, którym drobny biznes nie sprosta. A „Książulo” i jemu podobni? Cóż, w swojej działalności powinni uwzględniać nie tylko to, jakie efekty przyniesie im samym viralowy materiał, lecz także realny wpływ na ludzi i miejsca, które przecież tak chętnie promują.
Źródła: Republika, Raport Warszawski, Facebook: Strony "Siła Charakteru" i "DREJK"
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca.
Bądź na bieżąco! Obserwuj nas w Wiadomościach Google.
Jesteśmy na Youtube: Bądź z nami na Youtube
Jesteśmy na Facebooku: Bądź z nami na FB
Jesteśmy na platformie X: Bądź z nami na X