Jakiś czas temu w drodze do autobusu wpadła mi w ręce jedna z warszawskich, darmowych gazetek miejskich. Trafiłem na artykuł o tym, co jesienią można robić na nadwiślańskich bulwarach. Wśród wymienionych punktów znalazłem zachętę do wizyty w jednym z modnych lokali, gdzie można napić się „wina lub drinka”. Kwestia ta zafrasowała mnie tak bardzo, że prawie pominąłem przystanek, na którym zawsze wysiadam. Dlaczego wizyta na kosmopolitycznym „winie lub drinku” jest modna i politycznie poprawna, a gdyby dziennikarka zasugerowała odwiedzenie knajpy nad rzeką w celu piciu tradycyjnej, polskiej wódki, prawdopodobnie nie przeszłaby cenzury redakcyjnej?
Wódka, trunek wybitnie polski, jest nie tylko naszym produktem eksportowym, tradycyjnym alkoholem, ale wręcz wytworem naszej kultury. Niestety, w głównej mierze przez szpetne dziedzictwo PRL-u, również wódkę dotknęła polityka wstydu, tak dobrze znana w III RP. Należy zerwać z tą polityką, szczególnie, że na całym świecie lokalne alkohole są raczej źródłem chluby, a nie wstydu.
Południowcy w świetny sposób potrafią lansować picie wina. Oglądając włoskie filmy ciężko ujrzeć dużą, rodzinna kolację bez pełnych kieliszków z kolorowym płynem. Owocowy trunek leje się więc litrami, ale podkreśla tylko głębie dyskusji, nadaje wytwornego smaku biesiadującemu towarzystwu. A szkocka whisky? Kojarzy się z eleganckim, silnym mężczyzną. Podobnie w Meksyku – prawdziwy macho bez skrzywienia pija tequile. Również francuski koniak od pokoleń jest symbolem klasy, w końcu sam wielki Wieniawa mawiał, że w życiu szwoleżera liczą się trzy sprawy – kobieta, koń i właśnie koniak. A nasi zachodni sąsiedzi? Niemcy potrafili wokół picia piwa wytworzyć cały obyczaj, a Oktoberfest jest jedną z wizytówek tego kraju i atrakcją turystyczną samą w sobie.
Przez lata nie potrafimy zerwać z ponurą tradycją PRL-u, która zarżnęła bogate życie nocne II RP, a spożywanie alkoholu zepchnęła do nielegalnych melin, czy podrzędnych mordowni. Niestety, dzisiaj sami tworzymy gorszy obraz niż wygląda rzeczywistość. Polacy w kwestii zabawy z procentami się cywilizują, powstają restauracje, jak choćby warszawski „Dom Wódki”, wyróżniony w prestiżowym przewodniku Michelin, gdzie do wykwintnych dań polecane są konkretne, pasujące smakiem, rodzaje „czystej”. Również biesiadnicy o mniej zasobnych portfelach znajdą w każdym większym mieście kilkanaście punktów, gdzie można wypić niezobowiązująca „40-tkę” i zagryźć typową, polską przekąską. Często zachwycamy się hiszpańskimi tapasami, ciekaw jestem jak często polecamy tego typu lokale naszym zagranicznym gościom? A o tym, że nasz narodowy trunek wychodzi spod strzech na salony może świadczyć fakt, że na warszawskiej Pradze powstaje… muzeum wódki. Jak widać nasz narodowy trunek wkrótce dorobi się instytucji kulturowej.
Niestety wciąż źle sprzedajemy się na zewnątrz. Gdy pomyślimy o roli wódki w naszej kinematografii to przed oczami stają nam obrazy zalanych w trupa bohaterów filmów Smarzowskiego, ludzie z problemami rodem z „Ediego”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” lub „Żółtego Szalika”, ostatecznie zostają nam pamiątki z PRL-u z kultowym „Misiem” na czele. To jak przedstawiać będziemy obyczaj picia wódki, ma duży wpływ na to, jak ten obyczaj będzie się rozwijał. Zacznijmy doceniać to, co w II RP było naszą chlubą, czyli umiejętność świetnej zabawy, również z mocnymi procentami. Niech twarzą polskiego alkoholu eksportowego będzie przystojny ułan, a nie bluzgający, prymitywny cham.
Oby nasz narodowy trunek w najbliższej przyszłości stał się oznaką klasy, nie obciachu. Na pewno wyjdzie nam to wszystkim na zdrowie.