13 czerwca 1921 roku. Pośród wielu pielgrzymów, którzy tego dnia udali się do Fatimy, by śpiewać i wznosić modły do Matki z Nieba, zjawiła się w domu pani Marii Rosy (mamy Łucji) pewna nieznana kobieta, przysłana przez księdza biskupa (diec. Leiria) w celu zabrania Łucji do Porto. Była to dobra okazja, aby nie wzbudzać podejrzeń. Kobieta ta nazywała się Filomena Miranda i pochodziła z Santo Tirsu. Tak, by nikt inny nie zdołał usłyszeć, przekazała obu polecenia biskupa - tego dnia miała zabrać Łucję do Leirii, gdzie dziewczynka pozostałaby do 16 czerwca, kiedy udałaby się z panią Filomeną do Porto. Łucja wysłuchała nakazów w milczeniu i poczuła jak dusza jej zamienia się w lód na wieść o nadejściu tej przerażającej godziny. Nic jednak nie odpowiedziała. Matka jednak się nie zgodziła. Trzy dni w Leirii, po co? Czując nieuchronną bliskość chwili radykalnego rozstania z córką, chciała ją zatrzymać jeszcze przynajmniej przez te trzy dni i zobowiązała się sama ją odwieźć do Leirii. Łucja ostrzegła jeszcze matkę przed niedogodnościami podróży, szczególnie dotkliwymi z powodu jej złego stanu zdrowia, jednak matka nie ustąpiła. Pani Filomena wróciła do Leirii bez Łucji.
Te trzy dni wydawały się jednocześnie bardzo długie i zbyt krótkie: długie, gdyż każda z nich z wyprzedzeniem przeżywała cierpienie nieuchronnego rozstania; krótkie, ponieważ z wielkim pędem umykał wspólnie spędzany czas serdecznego spotkania matki i córki. Jakżeż krwawiły oba serca! Każda z nich odczuwała dojmujące pragnienie przytulenia tej drugiej i każda odmawiała sobie tego gestu, by oszczędzić bólu ukochanej osobie. W ciszy łykały łzy zalewające im dusze.
Był 15 czerwca 1921 roku, widziałaś moją walkę, moje niezdecydowanie, mój żal z powodu wyrażonej wcześniej zgody; niepewność tego, co mnie miało spotkać, decyzję wycofania się z danego słowa. Znajomość tego, co pozostawiałam i tęsknota rozdrapująca mi serce!
Powiedzieć wszystkiemu „żegnam” w momencie, gdy młodość zaczyna rozkwitać, gdy cudowna przyszłość uśmiecha się obietnicą pobytu u pani Assunęao Avelar i innych życzliwych mi pań, zrezygnować z matczynej czułości, jaką mnie obdarzały i którą odwzajemniałam równie szczerym uczuciem, pozostawić wszystko, nawet dom rodzinny, dla nieznanego, które miałam spotkać - takie obrazy niewoliły mi serce i sprawiały, że przeczuwałam to, o czym nawet nie chciałam myśleć!... Czy tak można żyć? - zapytywałam samą siebie. - Nie! - powiem Mamie, że nie chcę jechać i skoro nie zjawimy się w Leirii, wszystko się zakończy; potem pojadę do Lizbony, do Santarem, do mojej ukochanej pani Adelaide albo do Leirii do pań Patricio. We wszystkich tych miejscach czuję się dużo lepiej, mogę się uczyć i zapewnić sobie dobrą przyszłość.
Tam, dokąd chce mnie wysłać Ksiądz Biskup, nie wiem jak będzie, a na dodatek postawił warunek, że nie wrócę więcej do domu. To znaczy, że już nigdy nie zobaczę rodziny ani tych błogosławionych miejsc! Szczęśliwe miejsca: Cova da Iria, Loca do Cabeęo, Valinhos, studnia w Arneiro, kościół, w którym znajduje się mój Ukryty Jezus i gdzie otrzymałam tak wiele łask. Uśmiech mojej Pierwszej Komunii Świętej! Vila Nova de Ourem, gdzie przebywa Hiacynta, cmentarz, na którym spoczywają ciała ukochanego Taty i Franciszka! Nigdy więcej nie stąpać po tej błogosławionej ziemi, po to, by iść, Bóg wie dokąd! Nawet bez możliwości bezpośredniej korespondencji z Mamą! To niemożliwe, nie jadę!
Z głową pełną tłoczących się jedna na drugą myśli tamtego popołudnia [Łucja] odwiedziła wszystkie miejsca związane z objawieniami i szczególnie drogie jej sercu. Gdy dotarła do Cova da Iria, uklękła przy kracie chroniącej miejsce, gdzie rósł dąb skalny, przy którym ukazała się Matka Boża, i pozwoliła, by łzy, które zdawały się nie mieć końca, zalewały jej oczy, podczas gdy prosiłam Matkę Bożą o przebaczenie tego, że tym razem nie jestem w stanie ofiarować jej tego cierpienia, które wydawało mi się ponad moje siły.
Przypomniał mi się ten piękny dzień 13 maja 1917 roku, gdy powiedziałam moje „Tak”, obiecując przyjąć wszelkie cierpienie, które Bóg zechce na mnie zesłać. I to wspomnienie stało się niczym światło na dnie duszy, skrupułem niedającym mi spokoju i wyciskającym z mych oczu kaskady łez!
Rozpętała się walka natury z łaską, gdyż duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe. W tym momencie Łucja nie miała kogo poprosić o radę, jednak Niebo przyszło jej z pomocą. Najświętsza Dziewica, która obiecała jej, że nigdy jej nie zostawi, w tym momencie pełnym lęku przyniosła jej duszy pokój, wypełniając w ten sposób obietnicę daną 13 maja 1917 roku, że wróci jeszcze siódmy raz.
Powróćmy do jej „modlitwy”.
I tak oto, tak bardzo troskliwa, raz jeszcze zstąpiłaś na ziemię i wówczas to poczułam Twoją przyjazną dłoń i Twój matczyny dotyk na moim ramieniu; podniosłam wzrok i ujrzałam Ciebie, to byłaś Ty, Błogosławiona Matka podająca mi Dłoń i wskazująca mi drogę; Twoje usta otworzyły się i słodki tembr Twojego głosu przywrócił światło i pokój mojej duszy: „Przychodzę tu po raz siódmy. Idź, podążaj drogą, którą Ksiądz Biskup zechce cię prowadzić, taka jest wola Boga”.
Ponowiłam wówczas moje „Tak”, teraz jednak o wiele bardziej świadomie niż 13 maja 1917 roku.
Przypomniałam sobie moją ukochaną Matkę Bożą z Góry Karmel i w tym momencie poczułam łaskę powołania do życia zakonnego i pociąg do karmelitańskiej klauzury. Jako przewodniczkę przybrałam sobie moją ukochaną siostrę, Tereskę od Dzieciątka Jezus.
Po kilku dniach, za radą Księdza Biskupa, przyjęłam za regułę Posłuszeństwo, a za hasło słowa Matki Bożej przywołane w Ewangelii - Zróbcie wszystko, co On wam powie.