Same działania oświatowe – zresztą póki co bardzo mizerne – sprawy nie załatwią. Rzecz w tym, że karanie za przypisywanie nam odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za zbrodnie nazistowskie, które przewiduje najnowsza nowelizacja ustawy o IPN, nie jest ani eksperymentem, ani niczym nowym w polskim prawie. Nasze prawo pozwalało za to karać już od 1997 roku! Na to jednak w gorącej debacie publicznej nikt nie zwraca uwagi – jedni zapewne z powodu zacietrzewienia, a inni celowo... - pisze w najnowszym numerze miesięcznika "Wpis" Leszek Sosnowski.
Wygląda na to, że nowelizacja ustawy o IPN zostanie jeśli nie wycofana przez obóz rządzący, to tak zmodernizowana, że dla nikogo nie będzie groźna. To ostatnie jest, realnie patrząc, najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem. I zarazem najgorszym. Lepiej byłoby już wycofać się w całości z nowelizacji.
Wielu w tym miejscu pewnie się oburzy. Niesłusznie, bowiem w najmniejszym stopniu nie chodzi o to, by puszczać płazem urąganie Polakom i przypisywanie im wszystkiego, co najgorsze. Wprost przeciwnie. Po 8-letnim panowaniu w III RP polityki wstydu potrzebne są zdecydowane kroki nie tylko edukacyjne i propagandowe – bo to za mało – ale i prawne, w celu odbudowania dobrego imienia kraju i powstrzymania masowego szkalowania narodu. Same działania oświatowe – zresztą póki co bardzo mizerne – sprawy nie załatwią. Rzecz w tym, że karanie za przypisywanie nam odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za zbrodnie nazistowskie, które przewiduje najnowsza nowelizacja ustawy o IPN, nie jest ani eksperymentem, ani niczym nowym w polskim prawie. Nasze prawo pozwalało za to karać już od 1997 roku! Na to jednak w gorącej debacie publicznej nikt nie zwraca uwagi – jedni zapewne z powodu zacietrzewienia, a inni celowo...
1.
Już 21 lat temu ujęto to zagadnienie w znacznie prostszej, a zarazem szerszej formule. Mam na myśli umieszczony w 1997 r. art. 133 w XVII rozdziale Kodeksu Karnego, który wyraźnie stwierdza: „Kto publicznie znieważa Naród lub Rzeczpospolitą Polską, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Krótko, zwięźle – i wszystko jasne. Ewidentnie ten przepis obejmuje i to, co zapisano w nowelizacji ustawy o IPN, czyli „publiczne i wbrew faktom przypisywanie Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie”. Wszak trudno o większą zniewagę dla naszego narodu i naszego kraju niż obarczenie nas gazowaniem i paleniem Żydów w piecach krematoryjnych w okresie II wojny światowej! To są samodzielne dokonania niemieckiego narodu, nie polskiego.
Tak więc istniała już wcześniej podstawa prawna do stawiania przed sądem różnych osobników za szerzenie sformułowań typu „polski obóz zagłady”. Jakoś nikt tego nie chciał jednak zrobić – choćby raz, ku przestrodze. Wprost przeciwnie; ugruntowany został stereotyp, że nie mamy podstaw prawnych, by stawiać komukolwiek zarzuty z tego tytułu. Ugruntowany został przede wszystkim za sprawą wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 19 września 2008 r., który wtedy pozbawił Kodeks Karny – przy zachwycie cudzoziemskich, głównie niemieckich mediów ukazujących się po polsku – dwóch znamiennych przepisów: art. 112 pkt 1a oraz art. 132a, obu bardzo powiązanych z cytowanym tu art. 133. To były symptomatyczne działania tamtego Trybunału i tamtej władzy (PO-PSL), których opłakanych skutków doświadczamy dziś każdego dnia.
Pierwszy z tych przepisów, art. 112/1a, traktował o „przestępstwie pomówienia Narodu Polskiego” i o tym, że polską ustawę karną stosuje się nie tylko do obywatela polskiego, ale i cudzoziemca – niezależnie od miejsca popełnienia czynu zabronionego i niezależnie od przepisów tam (czyli za granicą) obowiązujących. To było wyraźnie sformułowane. Art. 132a doprecyzowywał zaś art. 133 i stanowił, że: „Kto publicznie pomawia Naród Polski o udział, organizowanie lub odpowiedzialność za zbrodnie komunistyczne lub nazistowskie, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Te przepisy ówczesny Trybunał Konstytucyjny skasował i to wcale nie wdając się w dyskusję merytoryczną na ich temat, ale w związku z niewłaściwym tokiem prac legislacyjnych… Jak mówi stare przysłowie – „Jak się chce psa uderzyć, kij się znajdzie”. I się znalazł.
Po tym wyroku TK zaczęła rosnąć lawinowo – bo wcześniej był względny spokój – ilość publikacji przypisujących niemieckie zbrodnie Polakom jako współsprawcom Holokaustu albo nawet jako jego inspiratorom. Publikowano takie brednie wszakże nie tylko za granicą – w Polsce też, coraz częściej i coraz śmielej. I zupełnie bezkarnie, choć zacytowanego na wstępie artykułu 133 nikt nie wyrzucił z kodeksu, tkwi tam do dziś. Wątpliwości interpretacyjne w związku z jego egzekwowaniem mogły ewentualnie dotyczyć tylko cudzoziemców działających za granicą, bowiem Kodeks Karny z zasady dotyczy tego kraju, w którym on powstał, chyba że zawiera paragrafy uzupełniające, takie jak te (112/1a i 132a), których drogę legislacyjną zakwestionował Trybunał Konstytucyjny.
Jednakże mimo usunięcia rażących Trybunał paragrafów jest jeszcze w Kodeksie Karnym, moim zdaniem, wystarczająca ilość innych, by przy odrobinie dobrej woli stawiać przed sądami każdego osobnika przypisującego narodowi polskiemu niemieckie zbrodnie. Np. art. 111 mówi, że „Warunkiem odpowiedzialności za czyn popełniony za granicą jest uznanie takiego czynu za przestępstwo również przez ustawę obowiązującą w miejscu jego popełnienia”. A przecież chyba nie ma cywilizowanego kraju (a więc ewentualnego „miejsca popełnienia”), gdzie kłamstwo na temat Holokaustu nie podlegałoby ustawowej karze. A zatem także kłamstwo i oszczerstwo sugerujące sprawczość Polaków w żydowskiej zagładzie.
Z różnych stron dobiegają głosy, że stawianie przed sądami tych, którzy „publicznie znieważyli Naród lub Rzeczpospolitą Polską” w ogóle nie ma sensu, ponieważ takie działania z góry skazane są na niepowodzenie, i tak nikt nie zostanie ukarany. Osobiście jestem przekonany, że takie poglądy rozsiewa tylko agentura wpływów lub tzw. pożyteczni idioci. Po pierwsze, chyba znajdzie się jeszcze w Polsce trochę sądów i sędziów, którzy będą normalni i będą egzekwować prawo tak, jak zostało ono zapisane i uchwalone – tak jak w art. 133. Po drugie, niezależnie od wyroków, świadomość tego, że się igra z prawem, że ma się na karku procesy, że trzeba wynająć prawników, na pewno szybciej pohamuje niektóre pióra i pyski niż działania edukacyjne. Te ostatnie są rzecz jasna niezbędne i na dłuższą metę kluczowe. Nim jednak zaskutkują, musi minąć przynajmniej parę lat, a tu przeciwdziałać należy natychmiast. W przeciwnym razie za parę lat opinia europejska i amerykańska będą już tak urobione antypolsko, że żadna oświata nie pomoże. Zaniechanie działań prawnych w tym zakresie to wykazanie braku szacunku do nas samych – a wtedy jakże go wymagać od innych?
Pamiętam dobrze przypadek z pisarzem Davidem Irvingiem, słynnym brytyjskim kłamcą oświęcimskim, mataczem-historykiem, którego za publikowanie łgarstw quasi-naukowych na temat Holokaustu dość dawno temu skazano w Austrii na 3 lata więzienia – tam funkcjonuje takie prawo bez względu na to, czy ktoś podaje się za naukowca czy artystę. Irving znajdował się jednak poza zasięgiem austriackiej jurysdykcji, wyrok był zaoczny, a sprawa nie kwalifikowała się, by występować o ekstradycję. Minęło ładnych parę lat i czujący się wciąż bezkarnym Irving zatrzymał się na krótko w Wiedniu, na lotnisku – to wystarczyło. Został natychmiast aresztowany i dawny wyrok wykonano. Z trzech lat musiał ostatecznie odsiedzieć ponad rok, mimo iż wielu prominentów za nim się wstawiało, powołując się rzecz jasna na swobodę wypowiedzi naukowca, na wolność słowa itd.
Wyobrażacie sobie Państwo taki przypadek w Polsce? A moglibyśmy to sobie wyobrażać, bowiem Mr Irving bawił też i w naszym kraju, w 2010 r.; prowokował, wygadywał przeciwko Żydom i Polakom niestworzone rzeczy. Nikt go nie zamknął nawet na 24 godziny, choć obywatelskich protestów przeciwko niemu rzecz jasna nie brakowało. Podobno nie było podstaw prawnych… Odwracając znane, przywoływane wcześniej przysłowie, można powiedzieć, że „Jak się psa nie chce uderzyć, to się kija nigdy nie znajdzie”.
Oczywiście prawo zawsze podlega interpretacjom, ale nieszczęściem Polski jest to, że w samej Rzeczypospolitej jest ono nagminnie interpretowane przeciwko polskiemu narodowi, przeciwko jego tradycji i historii. Inne interpretacje w praktyce nie funkcjonują. To jakiś masochizm narodowy skutecznie podsycany przez czynniki z zewnątrz. Natomiast art. 133 w ogóle nie jest nawet interpretowany, jest po prostu martwy.
To wielkie rodzime draństwo, że władza nad Wisłą, za każdym razem demokratycznie wybrana i rządząca podobno w imieniu narodu, kompletnie ignoruje art. 133 – od 1997 roku. To, że przeróżne skundlone osobniki rodem z PO lub PSL wolały zapomnieć o tym przepisie Kodeksu Karnego, jest oczywiste, skoro na sztandarach tych partii wypisywano poddańcze hasła poszukiwania hegemona dla Polski i Europy. Szukano go zresztą intensywnie i znaleziono – w Berlinie. Cała haniebna polityka wstydu tamtej władzy mogła i powinna podpadać pod „publiczne znieważanie Narodu i Rzeczypospolitej Polskiej” – tu nie potrzeba żadnych sztuczek interpretacyjnych, bowiem działania totalnie dyskredytujące naszą historię i nasz naród pasują do tego paragrafu wprost. Np. za sformułowanie „polskość to nienormalność” ogłoszone i „argumentowane” publicznie, i na dodatek nigdy nieodwołane, powinno było się prawnie odpowiedzieć, tymczasem u nas można było zostać premierem…
Problemem nie jest i nie był brak stosownego przepisu, lecz jakaś głęboka niechęć wszystkich sfer politycznych w III RP do faktycznego szukania i karania sprawców znieważania Polski i Polaków. Do dziś włącznie. Politycy wszelkiej maści obrzucają się tylko nawzajem wyzwiskami, obarczają zarzutami, grzmią jeden na drugiego, lecz z tej wielkiej chmury nie ma żadnego deszczu, nawet małego. Nad wyraz tolerancyjne podejście do publicznego znieważania narodu i Rzeczypospolitej ma skutki trudne potem do ogarnięcia, roznosi się jak zaraza. Tego problemu nie wolno lekceważyć.
2.
Nowelizacja ustawy o IPN wzbudziła we mnie obawy, ale zupełnie inne niż te prezentowane np. przez panią ambasador Izraela (nawiasem mówiąc, w każdym innym suwerennym kraju bez wahania uznano by ją za persona non grata…). Nie jestem samotny w tych niepokojach: pierwszy zwrócił mi uwagę na ten element ustawy o IPN Jurek Zelnik; zadzwonił zaraz po upublicznieniu treści nowelizacji. Był przerażony skutkami, jakie mogą wywołać niektóre zapisy – i to wcale nie te, przeciw którym wzniesiono takie larum.
Dla nas wielce podejrzany okazał się mianowicie zapis w nowelizacji ustawy wykluczający spod działania prawa czynności artystyczne. W art. 55a, pkt 3 stwierdza się, że: „Nie popełnia przestępstwa sprawca czynu zabronionego określonego w ust. 1 i 2, jeżeli dopuścił się tego czynu w ramach działalności artystycznej lub naukowej”. Pomińmy na razie zupełnie niejasny w tym zdaniu termin „czyn zabroniony”, bo wychodzi na to, że jednemu wolno być przestępcą, drugiemu nie… Albo co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie.
Bez trudu wyobrażam sobie hollywoodzką superprodukcję, której akcję umieszczono np. w 1943 roku w Polsce. To, że kraj nasz jest okupowany przez Niemców, nie ma większego znaczenia. To, że Polacy codziennie giną w walce albo jako niewinni cywile, że Polacy są codziennie wyłapywani na ulicach i zsyłani na roboty do Reichu, że nie ma dnia, by nie wyjeżdżały do Niemiec całe pociągi obładowane zdobyczami, dziełami sztuki, naczyniami liturgicznymi, futrami, meblami, złotymi zębami itp. Że w 1943 roku panowały na tych ziemiach wyjątkowo okrutne prawa niemieckiej wojny – to wszystko nie ma znaczenia, o tym się w ogóle nie wspomina, bo to po prostu nie jest tematem filmu. Widzimy natomiast, jak tradycyjnie antysemiccy Polacy, co się podkreśla w dialogach i reminiscencjach, wyłapują na ulicach i potem pędzą do gazu biednych Żydów, w tym matki z dziećmi. Niektóre gwiazdy amerykańskiego kina chore z nienawiści do wszystkiego, co nie jest lewactwem, zagrają w takim filmie z uczuciem spełnionej zemsty lub sprawiedliwie wymierzanej kary. Potem dzieło zostanie usankcjonowane paroma Oscarami i zachwyci się nim „New York Times”, dając sygnał prasie światowej: to trzeba chwalić. Potem film taki – nakręcony jak najbardziej „w ramach działalności artystycznej” – trafi do tysięcy kin w USA i na całym świecie. Obejrzą go setki milionów ludzi. Potem będzie przez całe lata puszczany w telewizjach stu albo i dwustu krajów. Będzie zalecany dla szkół jako lekcja historii. Stanie się filmową klasyką. Wszystko zgodnie z punktem 3 art. 55a polskiej ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Nawet nie będziemy mogli protestować, bo przecież sami zakotwiczyliśmy w swoim prawodawstwie zgodę na antypolską działalność artystyczną.
Jeżeli komuś się wydaje, że zanadto puszczam wodze fantazji, to przypomnę nie tak dawną historię ze słynnym antypolskim wyprodukowanym przez Niemców i przez Niemców zagranym miniserialem „Nasze matki, nasi ojcowie”, gdzie m.in. AK-owcy pokazani są jako ohydni antysemici, osobnicy odrażający. Polacy są w tym „dziele” ewidentnie rasą godną pogardy, to ludzie pozbawieni honoru, brudasy, o parszywych gębach. W podtekście: nic dziwnego, że Niemcy wypowiedzieli im wojnę. Ten trzyczęściowy serial, zebrawszy najpierw szereg nagród w Bundesrepublice, uhonorowany został na końcu nagrodą Emmy, czyli telewizyjnym Oscarem przyznawanym przez International Academy of Television Arts & Sciences, której członkami są nadawcy z ok. 70 krajów oraz przedstawiciele ponad 400 przedsiębiorstw telewizyjnych z całego świata. Od 2014 roku sprzedano (nie rozdano) tę niemiecką propagandę do przeszło 60 krajów na całym globie! Miliony ludzi poddanych zostało tym sposobem praniu mózgów, a wielu z nich wcześniej zapewne miało o II wojnie światowej minimalne lub żadne pojęcie, więc pranie to będzie skuteczne.
Zgodnie z nowelizacją ustawy o IPN prawne sankcje wobec takiego filmu są wykluczone. Jednakże jeśli chodzi o art. 133 Kodeksu Karnego, sytuacja jest zupełnie inna, paragraf mógłby, i powinien, być zastosowany. Gdyby wówczas, w 2014 r., producenci i dystrybutorzy dzieła sztuki o hitlerowskich mamusiach i tatusiach zostali postawieni przed polskim sądem, to, niezależnie od ostatecznego wyroku, sprawa stałaby się bez wątpienia głośna w całym świecie, wywołałaby potężną debatę i dała do zastanowienia wielu ludziom, w tym niektórym jurorom Emmy oraz niektórym dystrybutorom. Strona polska miałaby szansę wielokrotnego przywoływania, i to w skali światowej, prawdy o czasach niemieckiej okupacji. Polska władza z 2014 roku postąpiła jednak zupełnie odwrotnie; państwowa telewizja szybko ów paszkwilancki niemiecki miniserial zakupiła za wielkie pieniądze i wyemitowała wszystkie trzy części w najlepszych godzinach oglądalności, akceptując de facto tym czynem znakomity wytwór niemieckiej propagandy. Już po zmianie tej władzy na propolską można było zastosować art. 133, przynajmniej w stosunku do ówczesnego prezesa TVP, Juliusza Brauna, który zakupił film. Obecna władza jednak też postąpiła odwrotnie niż nakazywałby interes Polski – pan Braun zamiast zasiąść na ławie oskarżonych, zasiadł w… Narodowej Radzie Mediów.
W naszych czasach pod działania artystyczne podciąga się niemal każdy wygłup, wyuzdanie, kłamstwo, dewiację i wszelkie inne nienormalności – im one większe, tym bardziej jest „artystycznie”. Mamy już niejeden wyrok sądowy orzeczony w tym właśnie duchu: uniewinnienie, bo nie wolno nikomu ograniczać wypowiedzi artystycznej.