Lew-Mirski: Gdyby proces likwidacji WSI przeprowadzony był w latach 90., nie wszyscy członkowie komisji dożyliby jego końca
Oficerowie, którzy służyli jeszcze w Zarządzie II Sztabu Generalnego, powiedzieli mi wprost, że gdyby ten proces miał miejsce w latach 90., to na pewno kilka osób z komisji weryfikacyjnej nie dożyłoby jego końca - mówił w Telewizji Republika członek Komisji Weryfikacyjnej WSI i jeden z twórców Służby Kontrwywiadu Wojskowego Maciej Lew-Mirski.
Gość Michała Rachonia odniósł się do wywiadu Joanny Lichockiej z historykiem Sławomirem Cenckiewiczem, dotyczącego likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Historyk stwierdził w nim, że największym przełomem było zlokalizowanie w WSI czołowego esbeka cenionego przez Kiszczaka – płk Aleksandra Makowskiego. Wówczas ludzie WSI rozpętali histerię i zaczęły się groźby.
- Trzeba podkreślić, że tak samo, jak ustawodawca przygotowywał się do likwidacji WSI, tak WSI przygotowywały się do tej chwili – stwierdził Lew-Mirski. Jak dodał, proces ustawodawczy trwał kilka miesięcy i w tym czasie wyprowadzone zostały aktywa materialne i operacyjne, niszczone i ukrywane były akta. - Przygotowano pewien grunt, na który chciano wpuścić komisję weryfikacyjną i likwidatorów, po to, żeby oni poruszali się po wyznaczonym polu - ocenił. - Kiedy okazywało się, że oni nie chcą być zamknięci w tym obrysie, że wychodzą, szukają i dociekają - zaczynała się panika i różnego rodzaju groźby - dodał. W jego opinii chodziło o stworzenie atmosfery strachu, psychiczne oddziaływanie i wpływanie na likwidatorów powodując strach oparty na związkach mafijnych.
Jak mówił, groźby te czy próby zastraszania miały różne formy. - Czasem te groźby były wypowiedziane, czasem to były półsłówka, czasem zniszczone mienie - wyliczał. - To były rzeczy, za które nie można kogoś złapać, ale chodziło o to żeby ktoś się przestraszył - dodał.
Jedną z takich oczywistych gróźb za którą nie sposób postawić zarzuty była strona tytułowa dokumentów kierowanych do rąk własnych Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej WSI Antoniego Macierewicza.
Lew-Mirski przywołał także nieoficjalne rozmowy, które miały miejsce po przesłuchaniach oficerów WSI. - Dwukrotnie spotkałem się z taką sytuacją, że oficerowie, którzy służyli jeszcze w Zarządzie II Sztabu Generalnego, powiedzieli mi wprost, że gdyby ten proces miał miejsce w latach 90., to na pewno kilka osób z komisji weryfikacyjnej nie dożyłyby jego końca - powiedział. Dodał, że podczas tych rozmów usłyszał, że gdyby to były lata 90. - byłyby trupy, ale zmieniły się czasy.
Jak wspominał, członkom komisji weryfikacyjnej nie było wówczas do śmiechu. Nikt nie miał wątpliwości, że było to zastraszanie, tworzenie atmosfery strachu. - Ale nikt się nie ugiął – stwierdził. – Choć byłoby to zrozumiałe - dodał.
Maciej Lew-Mirski w rozmowie z Michałem Rachoniem zwrócił także uwagę, że tzw. afera marszałkowa stała się możliwa dopiero, kiedy do władzy doszła Platforma Obywatelska. Stwierdził, że dopóki trwała koalicja PiS-LPR- Samoobrona, dopóki służby stojące na straży porządku publicznego były w rękach tej ekipy politycznej, dopóty te środowiska bały się zaatakować frontalnie, bo wiedziały, że zostanie uruchomiona cała administracja.
Kiedy sytuacja na scenie politycznej się zmieniła, a PO odebrała osłonę kontrwywiadowczą komisji weryfikacyjnej, żołnierze WSI zgłosili się do ABW, pomawiając członków komisji weryfikacyjnej o różne straszliwe przestępstwa. Jak mówił Lew-Mirski, tam bez żadnej weryfikacji przyjęto to za informacje wiarygodne i wszczęto operacyjne rozpracowanie członków komisji weryfikacyjnej i to robiły aż trzy służby: SKW, ABW i CBA. Dodał, że efektem tego były przeszukania w mieszkaniach członków komisji weryfikacyjnej, podczas których nic nie znaleziono.
- Ci ludzie rozrysowali pewien plan, pewien schemat i zarzucili przynętę. I PO było bardzo na rękę oskarżenie członków komisji, bo z politycznego punktu widzenia to byłby sukces, gdyby te oskarżenia okazały się prawdziwe, ale oni byli rozgrywani przez WSI - przekonywał. Jak dodał, ta prowokacja nie mogła się udać kiedy rządził PiS, dlatego czekano z jej "odpaleniem" do przejęcia władzy przez PO i bardzo szybko Leszek Tobiasz rozpoczął wizyty u Bronisława Komorowskiego.
Lew-Mirski poproszony został także o ustosunkowanie się do poniższej wypowiedzi Sławomira Cenckiewicza:
Byłem świadkiem i uczestnikiem pewnej rozgrywki w sierpniu 2006 r. Staraliśmy się odkodować operację „Kandahar” , zwaną też „Zen”, która jakoby miała służyć ochronie polskich żołnierzy w Afganistanie. Stało się to momentem zwrotnym w całym procesie likwidacji WSI. Okazało się, że nie chodziło w istocie o żadne działania wywiadowcze, tylko – jak słusznie zauważa raport Komisji Weryfikacyjnej – m. in. o wyprowadzenie potężnych sum z pieniędzy publicznych przeznaczonych na ochronę naszych wojsk.. I kiedy pewnej soboty zobaczyłem oficerów WSI ze łzami w oczach zagradzających Macierewiczowi i mnie dostęp do szafy z dokumentami Makowskiego i nerwowo wydzwaniających do ministra Sikorskiego z prośbami o interwencję, zrozumiałem, że WSI nam tego nie przepuści.
Jak stwierdził, telefony do Radosława Sikorskiego były spowodowane faktem, że od pierwszych dni swojego urzędowania był otoczony wianuszkiem oficerów WSI, którzy próbowali rozgrywać konflikt między nim a Antonim Macierewiczem. Dodał, że przekazywano mu fałszywe informacje, jakoby komisja weryfikacyjna szukała na niego haków. Podkreślił, że była to oczywista nieprawda, ale on w to uwierzył i antagonistycznie nastawił się do Macierewicza. Co więcej, sytuacja ta spowodowała, że doradcą Sikorskiego stał się gen. Dukaczewski. - I oni dzwonili, bo wiedzieli, że tam jest gen. Dukaczewski i że tam jest ostatnia deska ratunku na odsunięcie Macierewicza - skwitował.