To, co widzimy na ulicach Waszyngtonu, ale także na marszach solidarności w innych krajach europejskich, to nie tylko efekt działania gigantycznego lobby aborcyjnego, podsypywanego pieniędzmi od Sorosa i innych zwolenników depopulacji. To także efekt wzmożonego działania złego ducha, który najwyraźniej uznał, że dokonuje się zmiana, której trzeba przeciwdziałać - pisze Tomasz Terlikowski.
Przyznaje bez bicia, nie byłem specjalnym wielbicielem Donalda Trumpa. Nie odpowiadały mi jego wybory osobiste, jego podejście do kwestii religijnych, a także zmiany podejścia do aborcji czy tzw. praw gejowskich. W niczym nie zmienia to jednak faktu, że dostrzegam, że już samo jego zwycięstwo wiele zmieniło w przestrzeni symbolicznej. Chrześcijanie znowu są dumni ze swojej wiary, Ameryka powołuje się na korzenie, a… aborcjoniści zamykają kolejne kliniki. Jednym słowem jest lepiej niż było.
A może być jeszcze lepiej, i wiele wskazuje na to, że tak właśnie będzie. Jednym z najmocniejszych na to dowodów są paroksyzmy wściekłości, w jakie wpadli aborcjoniści i eutanaziści, którzy wyprowadzają na ulice setki tysięcy kobiet. I to w sytuacji, gdy - co przecież wiadomo - Trump nie może zakazać aborcji, a co najwyżej zmienić skład sądu najwyższego, czy odebrać kasę federalną organizacjom aborcyjnym. Nic więcej. A jednak wściekłość jest gigantyczna. Niewspółmierna do skali „zagrożenia”. A skoro tak, to jej źródła mogą być nie tylko polityczne, ale też duchowe. Niezależnie od wyborów osobistych Trumpa, od jego słabości, może on najwyraźniej coś zmienić. W wymiarze duchowym, obrony życia czy religijnej wolności.
Trzeba się więc dużo modlić. Idą trudne czasy walki o wszystko. Ekipa Trumpa, złożona w wielu głęboko wierzących chrześcijan, a także on sam, mają do spełnienia istotną rolę w tej walce.