Były prezydent Lech Wałęsa próbował za wszelką cenę zrobić wczoraj cyrk z procesu, który wytoczył mu Jarosław Kaczyński. Przyszedł w koszulce „Konstytucja”, w sądzie wspierali go krzykacze, a obrona przez trzy godziny zadawała prezesowi PiS głównie pytania niezwiązane ze sprawą.
Wczoraj jednak Wałęsa sam został ośmieszony, a na potwierdzenie swoich słów obciążających Jarosława Kaczyńskiego faktyczną winą za katastrofę smoleńską 10 kwietnia 2010 r. nie przedstawił nawet cienia dowodu.
Sprawa dotyczy trzech wpisów Wałęsy. W jednym napisał, że prezes PiS „nie jest zdrowy, zrównoważony psychicznie”, kolejny dotyczył katastrofy smoleńskiej: „Lech Kaczyński podczas lotu samolotem z polską delegacją do Smoleńska, mając świadomość nieodpowiednich warunków pogodowych, kierując się brawurą, wydał polecenie, nakazał lądowanie, czym doprowadził do katastrofy lotniczej w dniu 10 kwietnia 2010 r.”.
Jarosław Kaczyński chce też, by były prezydent odpowiedział za to, że publicznie zarzucił mu i jego bratu wydanie polecenia „wrobienia Wałęsy” i przypisania mu współpracy z organami bezpieczeństwa PRL.
Do spotkania obu stron doszło jeszcze przed rozprawą. – Po co ja pana ministrem robiłem? – pytał Lech Wałęsa. Na ripostę nie trzeba było długo czekać...