Planowa akcja niemiecka nowoczesnego „jasyru”, niczym tego tatarskiego ze średniowiecza, doprowadziła do dziesiątków tysięcy autentycznych rodzinnych tragedii – nie tylko tragedii narodu - pisze Ryszard Czarnecki.
Akcja niemieckiego Jugendamtu i zabranie polskiego niemowlaka polskim rodzicom mieszkającym w RFN (decyzją sądu zostało zwrócone, ale jak podkreślono, „czasowo”) uruchomiła u mnie pokłady pamięci. Mój długoletni kolega, rodem z Poznania, ze starej rodziny mieszkającej „od zawsze” w Wielkopolsce, opowiadał mi, że dwóch starszych braci jego ojca, urodzonego w 1943 roku zabrali podczas II wojny światowej Niemcy „do germanizacji”. Jego dziadkom pierwszy syn został zabrany w ramach represji za odmowę podpisania kolaboracyjnej Volkslisty. Gdy dziadek, pan S., odmówił po raz drugi zostania Volksdeutschemzabrano mu... drugiego syna. Żaden z nich nie wrócił. Prawdopodobnie jedno z tych dzieci zmarło, a drugie może żyć do dzisiaj, nie mając pojęcia o swoich polskich korzeniach.
Nie były to sytuacje jednostkowe. Była to zaplanowana akcja germanizacyjna ze strony III Rzeszy Niemieckiej. A wszyscy słyszeli o, dosłownie, przemyślewywożenia „Dzieci Zamojszczyzny”. Ale akcja ta, z różną intensyfikacją i w różnym czasie, objęła wszystkie tereny polskie wcielone do Niemiec po 1939 oraz tzw.Warthegauczyli „Kraj Warty”. W wyniku tej akcji Niemcy w czasie II wojny wywieźli ponad 150 tys. (sic!) polskich dzieci. Szacuje się, że wróciło do Polski z powrotem około 22-23 tysięcy – czyli 15%. Bywało, że owi sztuczni „Niemcy” dowiadywali się o tym, że są Polakami w wieku pięćdziesięciu lat. Zapewne większość nie dowiedziała się nigdy.
Planowa akcja niemiecka nowoczesnego „jasyru”, niczym tego tatarskiego ze średniowiecza, doprowadziła do dziesiątków tysięcy autentycznych rodzinnych tragedii – nie tylko tragedii narodu. Gdy mojemu koledze z Poznania urodził się syn, jego dziadkowi, wspomnianemu pan S., któremu dwóch braci porwali Niemcy (jego samego ukryli sąsiedzi...), wyrwało się na widok wnuka blondyna ‒ „Gdyby teraz byli Niemcy, to by go zabrano”. Świadczy to o niebywałej traumie trwającej 70 lat!
A ja z dzieciństwa pamiętam opowieści mojej śp. Mamy o Dzieciach Zamojszczyzny właśnie. Musiały być poruszające, skoro pamiętam to po przeszło 40 latach. To była jedna z tych rzeczy, którą szczególnie zapamiętałem.
Dzisiaj już nie tylko polska opinia publiczna, ale też wreszcie polski rząd walnął pięścią w stół, gdy chodzi o zabieranie polskich dzieci przez władze niemieckie. I warto podkreślić, że przyniosło to natychmiastowy skutek. W sprawę zaangażowali się szefowie resortu sprawiedliwości i spraw zagranicznych, na rozprawę do niemieckiego sądu pojechał wysokiej rangi przedstawiciel Konsulatu RP w Monachium. Polska pokazała, że będzie bronić swoich obywateli, także tych najmniejszych, ledwo co narodzonych – nawet jeśli żyją na obcej ziemi.
Za długo jestem jednak w polityce, by uwierzyć w natychmiastową przemianę państwa niemieckiego i jego struktur w tym obszarze. Nie sądzę, aby po tym jednostkowym wypadku, należałoby od razu formułować opinię o zmianie nastawienia Berlina w zakresie tej „nowej germanizacji”. Myślę, że teraz władze RFN będą „badać bojem” czy ze strony Polski to tylko słomiany zapał w obronie małych Polaków czy rzeczywista, konsekwentna, strategiczna zmiana w porównaniu z hańbą milczenia i pozorowanych gestów za 8-letnich rządów PO-PSL. Szczęście w nieszczęściu, że to urzędowe, oficjalne uprowadzenie polskiego niemowlaka przez Jugendamt nastąpiło dosłownie kilka dni przed wizytą kanclerz Niemiec w Polsce. Oczywiście niemieckie sady są, jak powszechnie wiadomo, całkowicie, ale to absolutnie całkowicie niezależne(!?) od rządu ‒ lecz, ot, przypadek, trzeba trafu, 48 godzin przed wizytą Frau Kanzlerin w Warszawie niemiecki sąd na niejawnym posiedzeniu (sic!) podejmuje decyzję, która nie rujnuje politycznego znaczenia spotkania kanclerz Merkel z szefową polskiego rządu, a potem przywódcami państw tworzących „V4” czyli Grupy Wyszehradzkiej. Pragmatyczni Niemcy wiedzieli, że gdyby sąd wydał inną decyzję niż wydał, słusznie rozwścieczone polskie media i – po dobrej zmianie ‒ stanowczy polscy politycy, bez zahamowań rzuciliby się do gardła Angeli.
Znów okazało się, że warto być twardym. Także w obronie polskich dzieciaków.
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (31.08.2016)