Brał udział w I wojnie światowej, a w 1920 roku wspierał Polaków w walce z bolszewikami. W dwudziestoleciu międzywojennym stał się jedną z najbardziej znanych postaci Hollywood.
Był rok 1933, kiedy widzowie w Stanach Zjednoczonych po raz pierwszy ujrzeli na ekranach kultowego później King Konga. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że człowiek siedzący za sterami samolotu myśliwskiego ostrzeliwującego tytułową bestię Merian Cooper zostawił swój ślad nie tylko w historii kina. Od 1917 roku jako młody pilot brał czynny udział w I wojnie światowej. Służył w Amerykańskim Korpusie Ekspedycyjnym. Jesienią 1918 roku jego samolot został zestrzelony przez Niemców podczas lotu nad Francją. Po zakończeniu działań wojennych pozostał nad Sekwaną, gdzie zaangażował się w prace American Relief Administration (ARA). To właśnie we Francji, zostało wykorzystane jego doświadczenie. Losy Coopera odtąd miały mieć zupełnie inny bieg.Jego życiorys w niezwykły sposób wpisał się w historię dwóch narodów.
Trudne początki
Udział amerykańskich lotników w walkach o wschodnią granicę odrodzonej Rzeczpospolitej nie jest szeroko znany. A bez wątpienia miał w sobie coś z heroicznego mitu. Nie wszyscy żołnierze z Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych pod dowództwem generała Johna Pershinga powrócili do kraju od razu po zakończeniu wojny. Rozrzuceni po Europie wiedli żywot podróżników czy stałych bywalców klimatycznych paryskich kawiarni. Byli też tacy, którzy podjęli się udziału w misjach humanitarnych na terenie najbardziej zniszczonych obszarów Europy Wschodniej. Wśród tych ostatnich znalazła się grupa amerykańskich lotników, którzy stali się orędownikami idei powołania w Polsce jednostki lotniczej, w której służyć mogliby amerykańscy ochotnicy ciągle pozostający we Francji. Głównym inicjatorem tej idei był właśnie Merian Cooper, który chciał w ten sposób spłacić pokoleniowy dług. Jego przodek był bowiem bliskim przyjacielem i świadkiem śmierci Kazimierza Pułaskiego, walczącego o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Wdzięczność polskiemu narodowi przetrwała w rodzinie Cooperów kultywowana przez kolejne pokolenia.Okazało się jednak, że realizacja planu nie odbyła się bez przeszkód. Przedsięwzięcie nie spotkało się z szerokim entuzjazmem ani strony polskiej, ani sprzymierzonych administracji. Decydujący dla sprawy okazał się być upór Tadeusza Rozwadowskiego, który pełnił wówczas funkcję szefa polskiej misji wojskowej w Paryżu. Cooper miał po swojej stronie także wiernego orędownika sprawy polskiej najstarszego stopniem wśród ochotników majora Cedrica Fauntleroy. Do nich szybko dołączali kolejni. Cooper był świadom trudnych realiów i wszelkich przeszkód. Nie ukrywał tego przed swoimi towarzyszami. Słabo wyposażone, raczkujące polskie lotnictwo posiadające przypadkowy i niekompletny sprzęt nie napawały nadmiernym optymizmem. Nie zachęcał ochotników niski żołd i perspektywa walki z Rosjanami, brutalnie obchodzącymi się z jeńcami. Trudnością była również bariera językowa, ponieważ większość polskiego personelu naziemnego stanowili Polacy, na ogół nieznający języka angielskiego. Jednak pomimo niesprzyjających okoliczności nikt nie zrezygnował.
Straceńcy
Młodzi ochotnicy amerykańscy posiadali już doświadczenie bojowe zdobyte podczas I wojny światowej. Większość z tych młodych chłopców nie wiedziało wiele o Polsce, a dla niektórych był to kraj wręcz egzotyczny. Nie zniechęciło ich to jednak przed włożeniem polskich mundurów i obronie nieznanego kraju przed Armią Czerwoną. Jedenastu młodych Amerykanów, którzy wraz z polskimi pilotami w drugiej połowie 1919 r. dotarli do Polski i zostali skierowani do 7. Eskadry Myśliwskiej, stacjonującej wówczas pod Lwowem. Wcześniej była to jednostka polska i zdobyła wprawę w walkach polsko-ukraińskich. Szybko jednak została zdominowana przez Amerykanów. Jej dowódcą został Fauntleroy, Cooper jego zastępcą, a pozostali piloci stanowili trzon grupy bojowej. Lotnicy zza Oceanu zbudowali prestiż jednostki i dali początek jednej z tradycji polskiego lotnictwa. Nowa nazwa – Eskadra Kościuszkowska – miała upamiętniać wspólną walkę o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Porucznik Elliot Chess zaprojektował godło przedstawiające czapkę krakuskę i dwie skrzyżowane kosy na tle pasów w barwach flagi amerykańskiej. Ale to nie symbole stanowiły o legendzie jednostki. Piloci Eskadry wsławili się przede wszystkim jako pogromcy Armii Konnej Siemiona Budionnego. Na drodze do zdobycia Warszawy stanęła niepozorna formacja lotnicza. Amerykańscy ochotnicy nie ustępowali Polakom ani odwagą, ani hartem ducha. Odznaczali się w akcjach zwiadowczych, tropiąc oddziały bolszewickie i ostrzegając Polaków. Fauntleroy podczas jednego z lotów wypatrzył oddział rosyjski ukryty w zasadzce przy linii kolejowej, którą miał jechać transport polskich żołnierzy. Zawrócił więc i za pomocą akrobacji powietrznych zmusił pociąg do zatrzymania się informując o niebezpieczeństwie. Umiejętnościami i sprytem wykazał się również Cooper. Już w lipcu dostał się do niewoli, jednak udało mu się uciec wraz z dwoma polskimi oficerami i po przejściu 700 km przez wrogie terytorium dotarł do Rygi, skąd zgłosił telegraficznie polskiemu dowództwu gotowość do dalszej służby. Amerykanie opracowali też strategię bojową przeciw jeździe rosyjskiej. W swoich wspomnieniach Cooper podkreślał: „Widok aeroplanu, który co dopiero wyrzucił bomby, a następnie lotem strzały wali się na kolumnę wojska i sieje grad kul prosto z nieba – zdemoralizuje najsilniejsze i najodważniejsze oddziały. Atak jednak jeszcze nie skończony i oddziały dopiero ucierpią. Oto bowiem, skoro lotnik znajdzie się na kilkadziesiąt stóp nad ziemią, powoli prostuje aeroplan w lot poziomy, wzdłuż jadącej czy stojącej kolumny i sieje śmiercionośny grad kul, które idąc teraz poziomo, nieraz po dwóch i trzech zabijają". Bolszewicy byli bezradni, a Budionny za głowy lotników wyznaczył nagrodę.
Od King Konga do Oscara
Koniec wojny polsko-bolszewickiej oznaczał również koniec eskadry. Jej bohaterów, w tym samego Coopera, odznaczono orderami Virtutti Militari. Powrócili do ojczyzny zostawiając za sobą sławną kartę w polskim lotnictwie. Tradycje eskadry przetrwały, a pamięć o niej pozwoliła na narodziny kolejnych legend, takich jak Dywizjon 303. Udział Amerykanów w wojnie zakończył się powodzeniem, ale nie był to koniec dla pomysłodawcy i inspiratora Eskadry Kościuszkowskiej.
Cooper był postacią nietuzinkową, przepełnioną inicjatywą i chęcią działania. Po powrocie do Stanów próbował sił jako dziennikarz. Związków z lotnictwem nie zerwał również w dwudziestoleciu międzywojennym. Współtworzył wówczas linie lotnicze Pan Am, a gdy wybuchła kolejna wojna, powrócił do służby w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych, przede wszystkim jako organizator i doradca. Znów znalazł się w centrum wydarzeń. Był członkiem wyselekcjonowanej grupy oficerów zaangażowanych w jeden z najsłynniejszych nalotów tej wojny, rajd bombowców Doolittle'a na Tokio w 1942 r. Jednak to nie dzięki lotnictwu zdobył rozgłos i sławę. Zrobił to dzięki filmowi, z którym przygodę zaczął już w latach 20., realizując filmy dokumentalne dla wytwórni Paramount. Dekadę później jego nazwisko było już znane w całym znane w świecie filmu. Kierował RKO, czyli jedną z największych wówczas wytwórni filmowych w USA. Najważniejszym punktem jego kariery był rok 1933, kiedy odbyła się premiera King Konga. Cooper był jego pomysłodawcą, współreżyserem i współproducentem. Film ten trafił szybko do kanonu XX-wiecznej kultury masowej nie tylko jako dzieło filmowe, lecz także jako kulturowy fenomen. To właśnie on w ostatniej scenie, z powietrza dokonuje egzekucji na tytułowym potworze. Później nie odnosił już tak spektakularnych sukcesów. Wypromował za to wiele słynnych nazwisk jak Henry Fonda czy John Weyn. Sam pozostawał w cieniu, niespecjalnie dbając o poklask. Jako człowiek filmu, gdy odebrał pierwszego Oscara za efekty specjalne w filmie „Mighty Joe Young", którego był producentem, przekazał statuetkę osobie rzeczywiście odpowiedzialnej za jakość tych efektów. Przed Oscarem jednak nie uciekł – otrzymał go za całokształt dorobku w 1952 r.
Polskie akcenty w życiorysie Coopera stanowią kluczowy punkt jego biografii. Część z nich owiana jest niejasnościami, jak to, że uchodzi on za biologicznego ojca Macieja Słomczyńskiego, jednego z wybitniejszych polskich pisarzy kryminalnych doby PRL-owskiej i tłumacza dzieł Szekspira na język polski. Choć nigdy nie zostało to potwierdzone, znajduje uzasadnienie w notatkach autobiograficznych Coopera i wspomnieniach matki samego Słomczyńskiego.
Pomimo zasług i bujnej osobowości Cooper na wiele lat został zapomniany. Ten człowiek wielu twarzy zmarł w San Diego w 1973 r., traktując śmierć jako kolejne wyzwanie. Pamięć o nim powraca poprzez dwie wielkie pasje jego życia–film i lotnictwo. Postać Coopera jest coraz lepiej znana zarówno w Polsce, jak i za Oceanem. Być może i on, i jego eskadra doczekają się filmu, który w sposób symboliczny stanie się hołdem dla Amerykanina, jak sam o sobie mówił, z polskim sercem.