Czyżby nastąpił przełom w kwestii podejścia do cyberbezpieczeństwa na świecie? Media (nie tylko w Polsce) od kilku dni podają informacje na temat jednoznacznego wskazania na Rosję w kontekście przeprowadzenia masowego cyberataku NotPetya – jednego z najgroźniejszych ataków w cyberprzestrzeni w ciągu ostatnich lat, którego skutki odczuwalne były nie tylko w Europie i Azji, ale także w Ameryce Północnej i Południowej. Choć zmiana w podejściu do informowania o cyberbezpieczeńśtwie zdecydowanie cieszy mnie jako naukowca i eksperta, jednak po chwili przychodzi czas na refleksję: Co się właściwie stało?
Wszystko zaczęło się, gdy Wielka Brytania oficjalnie oskarżyła Rosję o przygotowanie zmasowanego cyberataku NotPetya. Wiceszef brytyjskiego MSW Lord Ahmad stwierdził wprost, że atak przeprowadzony na tak dużą skalę „zakłócił działanie organizacji w całej Europie” i doprowadził do wielomilionowych strat na całym świecie. Dalej jest jeszcze ostrzej. Lord Ahmad stwierdza, że Kreml „postawić się w bezpośredniej opozycji do państw Zachodu”.
Do całej sprawy odniósł się również brytyjski minister obrony, przekonując, że właśnie „weszliśmy w epokę nowego typu działań wojennych”.
W ślad za Brytyjczykami, oficjalny komunikat w tej sprawie wydał również Waszyngton. W oświadczeniu Białego Domu to właśnie Rosję wskazano jako inicjatora zmasowanego cyberataku, który oprócz próby destabilizacji sytuacji na Ukrainie wywołał istne spustoszenie w sieciach teleinformatycznych na całym świecie.
„W czerwcu 2017 r. rosyjskie wojsko rozpoczęło najbardziej niszczycielski i kosztowny cyberatak w historii. Był to także bezwzględny i nieselektywny cyberatak, który spotka się z międzynarodowymi konsekwencjami” - głosi oświadczenie Białego Domu.
To pierwsze od bardzo dawna tak mocne stwierdzenia i oskarżenia, z konkretnym wskazaniem właśnie na Rosję. Do tej pory, zarówno władze USA, jak i innych państw Zachodu ograniczały się raczej jedynie do moralizatorskich upomnień i co najwyżej stwierdzały, że „faktycznie ich kraje stały się celem ataku”. Tak jednoznacznych oskarżeń nie było jednak od dawna. Czy oznacza to zmianę w świadomości i podejściu do światowego cyberbezpieczeństwa? Chciałbym wierzyć, że tak...
Niemniej jednak nie daje mi spokoju wypowiedź brytyjskiego szefa resortu obrony, który stwierdza, że „weszliśmy w epokę nowego typu działań wojennych”. Tu należy stanowczo zaprotestować. Jak wykazywałem już w mojej książce „Cyberwojna. Wojna bez amunicji?” w tę epokę weszliśmy już dawno temu...
Określane przez szefa brytyjskiego MON mianem „działania wojenne nowego typu” znamy już co najmniej od lat 90. XX w.
Choć wydawać by się mogło, że w dzisiejszych czasach nikogo już raczej nie powinno dziwić, że że wraz z dobrodziejstwami rozwoju technologicznego oraz rozprzestrzenianiem się internetu, zaczęto dostrzegać również różnego rodzaju zagrożenia, cały czas świadomość społeczeństwa, a zwłaszcza polityków i administracji państwowej w tym zakresie jest niewielka. Początkowo tematem tym nie zajmowała się nimi w ogóle literatura naukowa, ani nawet popularno-naukowa. Znacznie większą wagę do skali problemu zaczęto przywiązywać dopiero w chwili znaczącego wzrostu poszczególnych zagrożeń związanych z cyberprzestrzenią i środowiskiem komputerowym. Co ciekawe, do lat 90. XX wieku zagrożenia w cyberprzestrzeni w niczym nie zapowiadały nawet pierwszych symptomów cyberwojny.
Dopiero w latach 90. zrobiło się głośno o grupach hakerów, którzy dokonywali ataków na systemy operacyjne, komputery lub strony internetowe.
FRAGMENT KSIĄŻKI dr Piotra Łuczuka pt. "Cyberwojna. Wojna bez amunicji?"