Ks. Jerzy Kozłowski dał się poznać całej Polsce po tym, gdy w czasie zeszłotygodniowej wycieczki na Giewont z wiernymi trzy razy trafił go piorun, wypalając dziurę w plecach. O tym, jak mimo odniesionych ran błogosławił rannych turystów i im pomagał, opowiedział w rozmowie z „Super Expressem”. – Upadłem na ziemię; nie pamiętam, jak długo leżałem. Gdy się ocknąłem, zobaczyłem wokół poranionych ludzi – relacjonuje.
Ks. Kozłowski za pierwszym razem został trafiony w plecy. Zamroczyło go. Zakrwawiony i poparzony nie zajmował się własnymi ranami. Ruszył na pomoc turystom na szlaku, którzy wpadli w panikę. Pocieszał ich, błogosławił.
Nie był to jedyny piorun, który dosięgnął młodego księdza. Trafił go jeszcze drugi – jak tłumaczy, ten był lżejszy – i trzeci. Wtedy padł na ziemię.
Ksiądz Kozłowski pamięta, że poczuł „przeraźliwe zimno i strach”, jednak nie odstąpił od posługi rannym. Przerwali mu dopiero ratownicy, którzy zabrali go ze szlaku i przetransportowali do szpitala w Zakopanem.
Duchowny trafił na tatrzańskie szlaki z wycieczką wiernych z parafii w Dzierżonowie, gdzie posługuje jako wikariusz. Jako obowiązkowy punkt wyprawy wybrali Giewont. Tragiczna w skutkach burza rozpoczęła się, kiedy zbliżali się do szczytu.
Za bohaterskiego kapłana modlą się jego wierni z Dzierżoniowa i księża z tamtejszej parafii. – Wierzymy, że wyjdzie z tego cało – podkreślają spotkani w świątyni małżonkowie, którzy przyszli prosić o zdrowie dla ks. Kozłowskiego.