Donald Trump wydał 27 stycznia dekret, który wprowadzał radykalne zmiany w procedurach wpuszczania obcokrajowców do USA - pisze Daniel Pipes przetłumaczony na portalu euroislam.pl.
W oparciu o koncepcję “skrajnej weryfikacji” (extreme vetting), w dekrecie czytamy:
„W obronie Amerykanów USA musi zadbać, by osoby wjeżdżające do kraju nie miały wrogiej postawy wobec kraju i jego podstawowych zasad. Stany Zjednoczone Ameryki nie mogą i nie powinny przyjmować ludzi, którzy nie popierają ich konstytucji lub przedkładają ideologie przemocy ponad amerykańskie prawo. Co więcej, USA nie powinno przyjmować ludzi skłonnych do bigoterii i przemocy (w tym „honorowych” morderstw czy innych form przemocy wobec kobiet czy prześladowania wyznawców religii innych niż ich własna), którzy prześladowaliby Amerykanów jakiejkolwiek rasy, płci czy orientacji seksualnej”.
Fragment ten budzi wiele pytań w kwestii tego, jak owa „skrajna weryfikacja” miałaby wyglądać w praktyce. Jak odróżnić obcokrajowca, który „nie ma wrogich zamiarów wobec Ameryki Północnej i jej podstawowych zasad” od tego, który tego, który takowe posiada? Skąd urzędnicy mają wiedzieć, kto „przedkłada ideologie oparte na przemocy nad amerykańskie prawo?”.
Skoro nowe przepisy niemal wyłącznie oparte są na obawach przed wpuszczeniem jeszcze większej liczby islamistów do kraju, to jak ich zidentyfikować?
Moim zdaniem jest to wykonalne, a prezydencki dekret stanowi podstawę do osiągnięcia tego celu. Z drugiej strony będzie to drogi i czasochłonny i wymagający wielkiej zręczności proces. Nie łatwo będzie nam uwolnić się od islamistów.
Mówiąc „islamiści” (w przeciwieństwie do umiarkowanych muzułmanów) mam na myśli owych 10-15 procent muzułmanów, którzy pragną w pełni wprowadzić prawo szariatu. Chcą wprowadzić średniowieczne przepisy, które (między innymi) ograniczają wolność kobiet, podporządkowują niemuzułmanów dżihadystom, agresywnym muzułmanom, a wszystko to w ramach wszechwładnego światowego kalifatu.
Dla wielu niemuzułmanów rozkwit islamizmu, który zaobserwować możemy w ciągu ostatnich czterdziestu lat, sprawił, że słowo „islam” stało się dla nich synonimem ekstremizmu, zamieszek, agresji i przemocy.
Problemem są jednak islamiści, a nie wszyscy muzułmanie. To oni właśnie muszą być bezzwłocznie wydaleni z USA i krajów Europy Zachodniej. Co więcej, to antyislamistyczni muzułmanie są kluczem do powstrzymania islamistycznej nawałnicy, ponieważ tylko oni mogą zaoferować umiarkowaną i humanistyczną alternatywę do islamistycznego obskurantyzmu.
Niełatwo jest jednak wychwycić islamistę, ponieważ nie ma do tego uniwersalnego papierka lakmusowego. Ubranie może wprowadzać w błąd – na przykład niektóre kobiety noszące hidźab mogą być antyislamistkami, praktykujący muzułmanie mogą być syjonistami, a świetnie wykształceni inżynierowie agresywnymi islamistami. Tak samo broda, abstynencja, regularna modlitwa czy poligamia nie mówią nam wiele o poglądach politycznych danego muzułmanina.
Co gorsza, islamiści często udają umiarkowanych, podczas gdy umiarkowani mogą ulec radykalizacji.
Na dodatek jak zawsze do czynienia mamy z wieloma odcieniami szarości. Według badań siedem procent muzułmanów uważa ataki na WTC za w pełni uzasadnione, 13,5% za w pełni lub w dużej mierze uzasadnione, , a 36,6% uważa je za w pełni, w dużej mierze lub w pewnym stopniu uzasadnione. Która z tych grup zalicza się do grona islamistów, a która nie?