Inflacja to słowo, które w ostatnim czasie zrobiło zawrotną karierę. Nie jest to jednak popularność w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Okazuje się, że wzrost cen budzi coraz większy niepokój i przekonanie, że za zakupy będziemy płacić jeszcze więcej. Tę wizję utwierdza w opinii publicznej narracja prezentowana przez część opozycji i sprzyjających jej mediów - pisze Kamil Goral, ekspert ekonomiczny z Rady Gospodarczej Strefy Wolnego Słowa.
Tymczasem inflacja sama w sobie nie jest czymś czego należy się specjalnie obawiać. Oczywiście pod warunkiem, że utrzymuje się ją na pewnym określonym poziomie, ten poziom wyznacza najczęściej cel inflacyjny przyjęty przez bank centralny. Uwzględnia on dopuszczalne pasmo odchyleń, w Polsce wynosi ono +/- 1 pkt. proc. a sam cel wyznaczono na 2,5 proc. Pasmo to ma w naszym kraju charakter symetryczny, czyli NBP powinien reagować zarówno na zbyt niską jak i na zbyt wysoką inflację. Bardzo niebezpieczny dla gospodarki jest także ujemny wzrost cen, znany pod nazwą deflacji. Zniechęca on firmy do produkcji i inwestycji oraz prowadzić może w konsekwencji do wzrostu bezrobocia i poważnych nierównowag makroekonomicznych.
Ostatnio zaobserwowaliśmy wzrost cen powyżej celu inflacyjnego NBP. Warto zauważyć, że ów cel ma charakter średniookresowy, innymi słowy bank centralny nie powinien reagować na krótkotrwałe wahania wychodzące poza dopuszczalne pasmo. Powodem jest to, że główne narzędzie polityki monetarnej jakie ma do dyspozycji NBP czyli referencyjna stopa procentowa, wywołuje oczekiwane skutki w horyzoncie kilkunastu miesięcy. Zatem reagowanie ad hoc może przynieść negatywne skutki dla gospodarki. Jeśli np. bank centralny zbyt pośpiesznie podniesie lub obniży stopę procentową nerwowo reagując na dane z gospodarki, może wyrządzić poważne szkody przyczyniając się min. do tłumienia wzrostu PKB. Dlatego tak ważne są projekcie dotyczące inflacji, wybiegające wiele miesięcy naprzód. Chodzi o to aby bank reagował właściwie i w odpowiednim momencie. Dokładniej zaś aby właściwie zareagowała Rada Polityki Pieniężnej, która odpowiada za ustalanie stóp procentowych, następnie przekładających się na rynkowy koszt pieniądza.
Obecnie rośnie presja na RPP aby ta podniosła stopy w związku z ostatnim odczytem wskaźnika CPI (consumer price index – potocznie inflacja). Jak podał GUS wyniósł on w styczniu 4,4 proc. (w ujęciu rocznym) co oznacza, że jest wyższy o niemal 1 pkt. proc. od dopuszczalnego pasma wahań. Zwolennicy tego pomysłu widocznie nie dostrzegają przyczyn jakie stoją za wzrostem cen, ani nie biorą pod uwagę horyzontu oddziaływania polityki pieniężnej. W tym miejscu trzeba nadmienić, że polityka monetarna wpływać może na inflację spowodowaną czynnikami popytowymi, obecnie jednak to podaż odpowiada za to, że za zakupy płacimy więcej, chodzi tu głównie o wzrost cen energii czy wywozu śmieci oraz nieprzetworzonej żywności (efekt suszy). Nie oznacza to, że większy popyt nie ma żadnego wpływu na CPI, nie jest to jednak obecnie czynnik decydujący. Innymi słowy zaserwowano by lekarstwo, które w tym przypadku nie zadziała bo zadziałać nie może. Dodatkowo predykcje analityków NBP pokazują, że niebawem inflacja powinna wyhamowywać. Tym bardziej zatem nie ma powodu aby pochopnie reagować, może to bowiem zdławić wzrost gospodarczy, co jest szczególnie ryzykowne biorąc pod uwagę obecną fazę cyklu koniunkturalnego. Niestety oczekiwania inflacyjne generowane są głównie przez ostatnie odczyty wskaźnika cen, ujmując rzecz inaczej, ludzie widząc, że płacą więcej oczekują, że taka sytuacja się utrzyma lub nawet pogorszy. To rodzi niebezpieczeństwo spirali inflacyjnej, którą trudno jest powstrzymać. Szczególnie kiedy oliwy do ognia dolewają straszący ludzi politycy.
Tymczasem wiele wskazuje na to, że niebawem jeśli chodzi o inflację wszystko powinno wrócić do normy. Trzeba też pamiętać, a tym którzy zapomnieli przypominać, że w dalszym ciągu płace rosną szybciej niż ceny. Sytuację należy obserwować, powodów do specjalnego niepokoju jednak nie ma.